Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Przed walką Gołoty Michalczewski poszedł po piwo. Jak wrócił… było po wszystkim
28-02-2017, 05:06 PM
Post: #1
Przed walką Gołoty Michalczewski poszedł po piwo. Jak wrócił… było po wszystkim
Cytat:Przed walką Gołoty Michalczewski poszedł po piwo. Jak wrócił… było po wszystkim


Kopalnia anegdot. Napisanie, że jest encyklopedią boksu byłoby pochlebstwem dla większości opasłych tomideł. Historyk szermierki na pięści. Czuł płytki oddech pokonanego Mayweathera i ciężar opadającego na ring ucha Holyfielda. Janusz Pindera. Człowiek, który najpierw ostrzeże, iż nie za bardzo lubi mówić o sobie, po czym wygłosi fascynujący kilkugodzinny wykład. Zadanie „wywiadowcy” jest banalnie proste. Wystarczy mu nie przerywać.

Jak to jest mieć lepszą miejscówkę niż Jack Nicholson i Madonna?


Madonnę spotkałem na słynnej rewanżowej walce Mike’a Tysona z Evanderem Holyfieldem. Miałem stanowisko komentatorskie przy narożniku „Real Deala”. Była zdenerwowana, nie mogła usiedzieć na miejscu. Obok niej stał Magic Johnson. To było w Las Vegas, a trzeba wiedzieć, że na walki Tysona zjeżdżało się pół Hollywoodu. Co ciekawe, lista celebrytów była jeszcze większa, gdy swoje największe pojedynki toczył Oscar De La Hoya. Kiedy walczył z Felixem Trinidadem, liczyła ponad sto nazwisk. Ludzie absolutnie z pierwszych stron amerykańskich gazet. To właśnie wtedy po raz pierwszy jako para pokazali się Andre Agassi i Steffi Graf. A na walce Trinidada z Vargasem, rok później, co doskonale pamiętam, Nicholsonowi umilały czas dwie piękne kobiety. Jedną z nich była Lara Flynn Boyle. Siedzieli dwa rzędy za mną.

Krew na pana koszuli nie należała do rzadkości?

Zdecydowanie nie. Na koszuli, na notatkach – pojawiała się wielokrotnie. Nawet w Polsce, choćby przy okazji walki syna McCalla z Rekowskim. Byłem cały pochlapany. Takich sytuacji było kilka.

Przed oczami przeleciał mi właśnie brutalny nokaut Izu Ugonoha. Polak wyprowadza potężny prawy, Will Quarrie ląduje na stoliku VIP. Wpada dosłownie między wódkę a zakąskę.

Jak komentowałem w Niemczech, siedzieliśmy tam na takich podwyższonych stołkach, równo z ringiem. Widziałem dokładnie jak głęboko wchodzi cios bity na korpus, słyszałem każde stęknięcie po niszczycielskim uderzeniu na wątrobę. Czasami jeden z zawodników się poślizgnął, jego noga się zsunęła i wpadała na moje notatki.

Oczywiście Niemcy to Klaus-Peter Kohl i walki Darka Michalczewskiego. Pierwszym zawodowym pojedynkiem pokazanym w Polsce na żywo z miejsca wydarzenia było starcie o mistrzowski pas WBO w wadze półciężkiej „Tygrysa” z Leeonzerem Barberem. Załatwiłem je dla TVP wspólnie z Darkiem, na prośbę dyrektora redakcji sportowej Zygmunta Lenkiewicza, którego spotkałem na plaży w Cetniewie. Michalczewski, który mieszkał na tym samym osiedlu co szef telewizji mającej prawa do tego pojedynku, zareagował na mój telefon błyskawicznie. Wieczorem oddzwonił z Niemiec. TVP była przygotowana na wydatek 100 tys. marek, a dostaliśmy walkę za jakieś śmieszne 7 czy 13 tysięcy. „Mogliśmy wziąć tę setkę” – żartował później Darek. „Jeździłbyś mercedesem”. (śmiech)

Dla mnie jednak najważniejsze było, że mogłem skomentować ten historyczny pojedynek siedząc przy ringu, podobnie jak większość walk w obronie zdobytego wtedy przez „Tygrysa” tytułu.

To prawda, że potrafił przerwać konferencję prasową dla garstki polskich dziennikarzy i rozmawiać z nimi przez dłuższą chwilę w rodzimym języku?

Tak, wielokrotnie to robił. Gdy pytano go, czy czuje się jeszcze Polakiem, odpowiadał: „A jak się mogę nie czuć? Wychowałem się na jednym podwórku z Tomkiem Wałdochem, z Waldkiem Malakiem”. Pamiętam, że jak zdobywał w Goteborgu mistrzostwo Europy dla Niemiec, czuł się nieswojo. Chciał się strasznie dowiedzieć, co o jego ucieczce mówi się w Polsce. Dla naszych sąsiadów był zawsze „deutsch Pole”, mimo że stawał do niemieckiego hymnu. Był impulsywny, nie dawał sobie w kaszę dmuchać, bywało, że skakał niemieckim dziennikarzom do gardła.

To był król życia?

Na pewno król Hamburga. Początkowo trenował w podziemiach słynnej „szpary” – klubu „Ritze” w dzielnicy St. Pauli, tuż przy Reeperbahn, powszechnie nazywanej „ulicą grzechu”. Wchodziło się tam przez malunek przedstawiający rozłożone nogi kobiety. Michalczewski bardzo zaprzyjaźnił się z Markiem Wahlbergiem, który w latach dziewięćdziesiątych funkcjonował jako raper Marky Mark. Wahlberg był zapatrzony w Darka, a że obaj byli młodymi ludźmi, przebalowali razem niejedną noc. Nagrali nawet wspólnie teledysk „No Mercy”.

Najważniejsze, że te wszystkie szaleństwa nie przeszkodziły Michalczewskiemu w zrobieniu kariery. Miał nieludzką wydolność. Siedząc na stanowisku komentatorskim równo z ringiem widziałem dokładnie jak jego rywale puchną w drugiej fazie walki. „Tygrys” natomiast spokojnie, w swoim rytmie rozbijał ich lewym prostym. Ja też byłem o niego spokojny.

Wspólnie oglądaliście galę Gołota-Lewis.

Samej walki Andrzeja Darek nie zobaczył. Przed pierwszym gongiem poszedł po piwo i jak wrócił, było po wszystkim. Tak jak w skeczu Dańca. (śmiech)

Rzecz miała miejsce po pojedynku Michalczewskiego z Nickym Piperem (facet należał do mensy, ale wysoki iloraz inteligencji nie pomógł mu w ringu), który komentowałem z Przemkiem Saletą. Czekaliśmy później na walkę Gołoty, problem w tym, że w hotelu nie mieli Premiere. Przemek był gotów iść spać, ja jednak nie odpuściłem i zatelefonowałem do Darka. „Przyjeżdżajcie. Macie pokój, zostawcie rzeczy i wpadajcie na bankiet”. Tak zrobiliśmy.

Towarzystwo rozgrzane?


Impreza na całego. Darkowi towarzyszyli siostra, brat, mama i… Janek Borysewicz z Jarkiem Jakimowiczem. Lider Lady Pank chodził strasznie podniecony: „Zobaczycie, Gołota padnie. Pierwsza runda nokaut. Obstawiłem wszędzie, nawet w Chicago. Jeśli myślicie inaczej, to znaczy, ze nie znacie się na boksie”. Troszkę się wkurzyłem i mówię: „Słuchaj, na pewno nie pierwsza runda”. Dobrze znałem Lennoxa, również z ringów amatorskich. To był slow starter.

– Zakładamy się.

– Za ile?

Rzucił konkretną sumę, bodaj 5 tys. dolarów. I powiem panu, że gdybym miał tyle w kieszeni, to bym go sprawdził. Na szczęście tyle przy sobie nie noszę.

I z Michalczewskim, i z Gołotą graliście w ping-ponga.

Darek był lepszy, ale z nim też wygrywałem. Byłem mistrzem Polski dziennikarzy i w tenisa stołowego, i w badmintona. Nieźle grałem.

Jeździłem z tymi chłopakami na zgrupowania juniorskie. Trener Czesław Ptak miał wtedy do pomocy słynnego czarodzieja ringu, trzykrotnego mistrza Europy i medalistę olimpijskiego, Leszka Drogosza. To dopiero był znakomity pingpongista! Jak go ograłem, chodził za mną trzy dni namawiając na rewanż. I dopiął swego. Darek też łatwo nie rezygnował, to zawzięty sportowo typ. Co innego Gołota, który lał wszystkich w innych zmaganiach – od sprintów, górskich przebieżek, skrętoskłonów, po kajaki. Jeżeli jednak przegrał przy stole, nie zamierzał grać dalej, uciekał od problemu. Na tarczy, sparingach był rewelacyjny – prezentował wyśmienite wyszkolenie. Gorzej, gdy przychodziło do walk o stawkę. Już w latach 85-86 widać było, że się spala.

Jest pan pierwszym Polakiem, który skomentował walkę bokserską ze Stanów.

Atlantic City, głośny rewanż Gołota-Bowe. Po pierwszej walce wszyscy – także czarnoskórzy ochroniarze na Florydzie, gdzie Andrzej trenował – stawiali, że zbije Amerykanina. W Stanach zapanowała moda na Gołotę, istny szał.

Trwają igrzyska w Atlancie. Siedzę od rana do nocy w kapitalnej hali na 12 tys. ludzi. Któregoś dnia słyszę zza pleców charakterystyczne: „Redaktorze!”. Przywitałem się z Andrzejem, porozmawialiśmy. Zobaczyła nas dziewczyna z biura prasowego i zaczęła mnie błagać, żebym załatwił autograf Gołoty. Mówiła, że bitwę z Madison Square Garden oglądała co najmniej kilkadziesiąt razy. Poznałem ją z Andrzejem. Przybiegła do mnie później cała w skowronkach. „Nawet mnie cmoknął w policzek. Patrz, tutaj” – prężyła się dumnie.

Rewanżowy pojedynek pokazał Canal+.


Dekodery sprzedawały się jak świeże bułeczki, aż do 1-2 w nocy w dzień walki.

Na transmisję udało mi się namówić szefa tej stacji Janusza Basałaja, prywatnie bardzo lubiącego boks. Znamy się jeszcze z akademika na Żwirki i Wigury. Przekonuję: „Janusz, warto polecieć do Atlantic City, a najlepiej jeszcze wcześniej na Florydę – odwiedzić Andrzeja”. Decyzja zapadła niemalże w ostatniej chwili. Zatrzymaliśmy się z Saletą w mieszkaniu jego kolegi, byłego pięściarza. Do Przemka doleciała jeszcze atrakcyjna modelka z Grecji, więc wyjazd zyskał na urodzie. Otrzymaliśmy zgodę HBO na wywiad z Gołotą, na miejscu Przemek załatwił ekipę – kamerzystę i dźwiękowca.

Jedziemy do Vero Beach sześciolitrowym SUV-em, trening Andrzeja ma się rozpocząć o 10 rano. Przyjeżdżamy, a umówionych fachowców od nagrywania nie ma. Przemek dzwoni z aparatu na monety. Odkłada słuchawkę, przychodzi blady jak ściana. „Mówią, że w ogóle nie wiedzą o co chodzi” – łapie się za głowę.

Załatwiliście naprędce drugą ekipę?

Nie, szczęśliwie przyjechali. Spóźnili się może z 10 minut, Przemek pomylił numery.

To byli emigranci z Dominikany. Jak się okazało, nie mieli pojęcia kim jest Gołota. No ale, gdy dowiedzieli się, że jego honoraria liczone są w setkach tysięcy dolarów, nabrali szacunku. Wystąpili nawet w materiale jako niemogący doczekać się walki mieszkańcy Vero Beach. (śmiech) Na koniec zainkasowali półtora tysiąca dolców z kieszeni, bez rachunku i tyle ich widzieliśmy.

Część z Andrzejem nagrywaliśmy na kilka razy. „Czy «Sztandar Młodych» jeszcze istnieje?” – rzucił dowcipnie w moim kierunku na przywitanie Gołota, ale od początku patrzył nieufnie na Przemka. Dziwne, bo właściwie się nie znali. Może chodziło o starą niechęć pięściarzy do kickbokserów? O to, że zabierają im należne miejsce? Nie wiem. W każdym razie Andrzej odwlekał moment rozmowy. Tu rozciąganie, tam prysznic. Wreszcie założył koszulkę Canal+ i mówi: „Oglądajcie moją wa…”. Nie wyszło. „Fatalnie, nic z tego nie będzie” – pomyślałem.

Ale było?

Obszedł dwa razy halę i już się nie pomylił. Uff…

Zadowoleni ruszamy na lotnisko. Przemek daje kasetę stewardessie, która leci z nią do Nowego Jorku. Przy procedurach po World Trade Centre byłoby to niemożliwe. Tam odbiera ją znajomy Edka Durdy – polski aktor pracujący na czarno w Stanach. W dniu walki ludzie z Canal+ błyskawicznie obrabiają materiał. Walki, która przeszła do historii.

Pamięta pan bardziej dramatyczną?

Skomentowałem ponad 10 tys. pojedynków i czegoś podobnego nigdy nie przeżyłem. Porównania nie wytrzymuje nawet odgryzione ucho Holyfielda w MGM Grand.

Jest po wszystkim. Po pięciu godzinach pracy idę do toalety. Spotykam dziennikarzy z polonijnych gazet. Kilku pyta mnie, czy pojedynek był sprzedany. Ależ mnie to uderzyło! Siedząc tuż przy linach widziałem walkę na śmierć i życie, gdzie nie było mowy o żadnych kalkulacjach, liczył się tylko instynkt przetrwania. Gołotę zaraz po walce odwieźli do szpitala, a Bowe’a na konferencji prasowej nie rozumieli nawet amerykańscy dziennikarze. Całował Lou Duvę, który był przecież trenerem Gołoty. Jedno jest pewne, „Big Daddy” pokazał nieprawdopodobny charakter.

Już w 85. roku obiecał panu, że będzie zawodowym mistrzem świata.

Na MŚ juniorów w Bukareszcie. Zatańczył przede mną i wręcz to wykrzyczał.

Ten Bukareszt to było chyba najbiedniejsze i najbardziej koszmarne miasto Europy. Kobiety już o 3 w nocy ustawiały się w kolejce po mleko. W sklepach uderzały absolutnie nagie haki z opalonymi kośćmi, które można było wrzucić do zupy. Światło wyłączano co dwie godziny. Przyjaciel lekarza polskiej ekipy obiecał, że pokaże nam miasto, lecz nie przyjechał. Dlaczego? Okazało się, że zapomniał, iż może zatankować benzynę tylko w dni parzyste.

Dzisiaj słucha się tego…


…jak bajek o żelaznym wilku, wiem.

Mieszkałem w jednym ośrodku z Bowe, Gołotą i Kubańczykiem Felixem Savonem, późniejszym sześciokrotnym mistrzem świata i trzykrotnym mistrzem olimpijskim. Savon przyszedł nawet raz do mojego pokoju – chciał kupić radziecki aparat Zenit. Wspaniały atleta, z nieprawdopodobną muskulaturą. Zaledwie centymetry niższy Bowe walczył wtedy w kategorii półciężkiej. I lał wszystkich w pierwszej rundzie – najlepszy zawodnik turnieju. Przed walką zastraszał rywali. Zaczepiał ich prywatnie albo wpadał do szatni – wszyscy się go bali.

Idolem Bowe’a był Evander Holyfield – wówczas brązowy medalista z Los Angeles. Byłby pewnie złotym, gdyby nie kontrowersyjna decyzja sędziego Novicicia z Jugosławii, który w półfinałowej walce z Nowozelandczykiem Barrym zdyskwalifikował go za uderzenie po komendzie. Dzięki niej mistrzem olimpijskim został krajan sędziego Anton Josipović. Znokautowany Barry nie mógł bowiem, zgodnie z obowiązującymi przepisami, przystąpić do walki o złoty medal.

Niewiele zabrakło, a odwiedziłby pan rezydencję Holyfielda.

Widywałem go w trakcie turnieju olimpijskiego w Atlancie, który komentowałem. Siedzieli w hali z Brucem Willisem – aktor miał charakterystyczne białe włosy, kręcił w tamtym czasie film „Piąty element”.

Holyfield był jednym z tych wielkich mistrzów, którzy nigdy nie odmawiali wywiadów. Zawsze szalenie sympatyczny, nie zwykł spoglądać na zegarek. Razem z Andrzejem Kostyrą odbyliśmy z nim dłuższą pogawędkę. Andrzej przyjechał jako reporter TVP i dysponował kamerzystą. Zapytał Holyfielda, czy możemy wpaść na jego ranczo – rzut beretem od Atlanty. To była imponująca posiadłość z dwudziestoma czteroma sypialniami i hodowlą psów bojowych. „Nie ma problemu, kiedy chcecie?” – odparł czempion. Nasze zapędy ostudził niestety jego menadżer. Krótko mówiąc, ukręcił łeb sprawie. Holyfieldowi zrobiło się głupio.

Jego wielki rywal, Mike Tyson, zapewne nie był już tak miły dla dziennikarzy?

To zupełnie inna osobowość, mroczna i posępna, ale na swój sposób fascynująca. On nie musiał nic mówić, wystarczało to co robił w ringu. Ale czułem do niego sympatię, choć nie było okazji, by porozmawiać. Być może dlatego, że kilka lat wcześniej sporo się o nim nasłuchałem i były to informacje z pierwszej ręki. Tym, który mi tak ciekawie o Tysonie opowiadał był Teddy Atlas, trener „Bestii”.

To był 89 r., kręcono akurat polsko-amerykańską produkcję „Triumf ducha”, film przedstawiający historię Salamo Aroucha, greckiego pięściarza pochodzenia żydowskiego. Główny bohater bił się w Oświęcimiu z SS-manami o kawałek chleba. Losy dobrze znane polskim reprezentantom: Antoniemu Czortkowi i Tadeuszowi „Teddy’emu” Pietrzykowskiemu, którzy w tym samym obozie koncentracyjnym toczyli podobne walki, po latach mi o tym opowiadali.

Jak się poznaliście?

Mój kolega, Mirek Warchoł (dziś producent) pełnił funkcję kierownika planu. Znał moje zainteresowania. „Słuchaj, masz możliwość zrobienia wywiadu z Atlasem (konsultował w tym filmie sceny bokserskie) lub z Willem’em Dafoe. Przyjedź wieczorem”. Dafoe był świeżo po „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”, miałem więc pewne wątpliwości, ale wybrałem Atlasa.

Trener Tysona był skrajnie zmęczony, nie chciało mu się gadać o pierdołach. Zadał mi dwa-trzy pytania, żeby sprawdzić czy cokolwiek wiem o zawodowym boksie. Chyba zdałem egzamin skoro rozmawialiśmy do bladego świtu. Atlas już wtedy przewidział klęskę Tysona. Nie wierzyłem mu. Przecież on nie miał z kim przegrać, był za dobry. Na tle rywali wyglądał jak przybysz z innej planety. „Jasne, nie ma z kim przegrać. Już po pierwszych sparingach ze sporo starszymi chłopakami widać było, że ma charakter mistrza” – przytaknął mi Atlas. „Tyle że on przegra z samym sobą”.

Wielu pięściarzom karierę łamały ciężkie nokauty.

Choćby Grzegorzowi Strugale, zawodnikowi Gwardii Wrocław. Bo wcale nie jest powiedziane, że te najpotworniejsze muszą zadawać dwumetrowcy z „ciężkiej”. Nokaut na Grześku zapamiętałem na lata. Bardzo zdolny zawodnik, wówczas niepokonany na polskich ringach. A tu nagle przegrywa z jakimś juniorem podczas meczu Polska-Holandia w Gdańsku. Młody chłopak zamknął oczy i ze strachu wystrzelił ciosem sierpowym. Trafił idealnie w czubek szczęki – ciężkie KO. Lekarz z miejscowego pogotowia kompletnie nie wiedział, jak się zachować. Wreszcie nieprzytomnego Grześka nieudolnie ściągnięto z ringu. Gdy się ocknął, był przekonany, że jeszcze tego dnia nie walczył. Co gorsza, później nieopatrznie zobaczył powtórkę pojedynku. Widział jak ciągną go do narożnika jak z placu boju, gdzieś na froncie. Autentycznie się przeraził. Zaczął przegrywać. Z niepokonanego zawodnika pozostał cień.

Gołota był bardziej porozbijany po drugiej walce z Riddickiem Bowe czy imprezie w „Parku”? Widział go pan kilka dni po zajściu.

Jak przyjechał na zgrupowanie, wyglądał jakby przejechał po nim czołg. Andrzej miał jednak to do siebie, że błyskawicznie się regenerował, wszystko goiło się na nim jak na psie. Zaraz zaczął biegać, trenować i nie było obaw, że nie poleci do Seulu.

To była potężna awantura. Gdyby nie interwencja Włodka Szaranowicza, który tam był, mogłoby się to różnie skończyć. Nad Andrzejem pastwiło się pięciu potężnych bramkarzy. Mieli mordercze zapędy.

Bowe obiecał panu mistrzostwo, a Arturowi Grigorianowi je pan wyprorokował.

Artur miał później do mnie szczególny sentyment. Poznaliśmy się na Mistrzostwach Armii Zaprzyjaźnionych w Kiskunfelegyhazie. Jako kierownik ekipy uczestniczyłem tam we wszystkich odprawach, co ciekawe prowadzonych w języku rosyjskim, dla organizatorów byłem więc tawariszcz pałkownik. Podjeżdżał gazik, narady zakrapiane były palinką. Węgierscy przyjaciele nie zapomnieli nawet o moich urodzinach – przynieśli ogromną butlę szampana.

Uzbek walczył w finale z młodym Polakiem z Bydgoszczy. Zobaczyłem fantastycznego pięściarza. Świetnie poruszający się w ringu mańkut – poezja. Zawołałem go po walce i pytam: „Dlaczego ty nie jesteś w Sbornej?”. „Bo nasz trener lubi podarki” – wyznał zakłopotany. „W takim razie nie masz wyjścia – musisz wygrać w przyszłym roku mistrzostwa Związku Radzieckiego i wtedy miejsce w kadrze będziesz miał z automatu”. Natychmiast się rozpromienił. „Boksujesz tak, że musisz być mistrzem świata. Nie tylko amatorów, zawodowców też ” – dodałem mu otuchy.

No i mistrzem został.

W 96. roku zdobył pas WBO w wadze lekkiej. Dwa lata wcześniej podpisał kontrakt z Uniwersum, a na mistrzostwach świata amatorów w Sydney (1991) był drugi. To są fakty, a teraz miłe wspomnienia.

Przyjeżdżam do Niemiec na którąś walkę Darka i wchodzę do hotelu, gdzie za chwilę rozpocznie się konferencja prasowa. Artur stoi z „Tygrysem”, ale gdy tylko mnie widzi od razu podbiega i łapie mi walizkę. „To wy skazali, szto ja budu czempionom!”. Chyba naprawdę podbudowałem chłopaka.

Nie wszystkie wspomnienia z Grigorianem należą do przyjemnych. Maciej Zegan nie musiał z nim przegrać w Essen.

Powinien wygrać i to niezależnie od okoliczności towarzyszących zazwyczaj walkom bokserskim. Nie zapomnę, co w ostatniej rundzie napisał mi na karteczce siedzący obok komentator ZDF Rene Hiepen: „Tylko David Copperfield może zmienić werdykt tej walki”. Odpisałem, że sędziowie również. Zakładałem czarny scenariusz, wiedząc, jak Niemcom zależy, aby dać jeszcze zarobić Grigorianowi w starciu z Acelino Freitasem. Warunek był jeden, musiał zachował tytuł, by mieć z czym lecieć do USA na walkę z Brazylijczykiem. Artur był bardzo lubiany w grupie Universum, więc kiedy wspólnik zmarnotrawił zdecydowaną większość zarobionych przez niego pieniędzy, taka potrzeba była jak najbardziej naturalna. Tylko dlaczego kosztem Zegana. Ciemna, dziwna historia.

Co ciekawe, zarówno trener Fritz Sdunek, jak i sam Grigorgian przyznali w prywatnych rozmowach ze mną, że Maciek zasłużył na zwycięstwo. Po walce byłem mocno zbulwersowany i powiedziałem jednemu z sędziów, że to skandal. A on do mnie spokojnie: „Tak widziałem, tak było”. Powiedzieć, że bezczelny to mało.

Boks to przede wszystkim biznes…


Wspominaliśmy już o Mandalay Bay i starciu „Złotego chłopca” z Trinidadem. Właściwie również o walce organizującego galę Boba Aruma z Donem Kingiem. 1,44 mln sprzedanych PPV przegrywało tylko z rekordowym 1,99 mln w rewanżu Tysona z Holyfielda, ale i tak było wynikiem niezwykłym w niższych kategoriach. I kiedy mocno zbulwersowany werdyktem, gdyż uważałem, że De la Hoya zasłużył na zwycięstwo, zapytałem znanego amerykańskiego dziennikarza, wtedy New York Post, a dziś ESPN, Wallace’a Matthewsa o co w tym wszystkim chodzi, ten niewzruszony odparł: „Nie ma się co dziwić, King ma lepszych sędziów”.

W boksie generalnie nie ma obiektywizmu. Dla jednego ważniejsze będzie jeden potężny cios, który wstrząśnie rywalem, dla drugiego perfekcyjna obrona. Nie mówmy natomiast o kontrowersyjnym werdykcie, gdy mamy do czynienia ze zwykłym oszustwem. Takim jak remisowa ocena starcia Floyda Mayweathera Jr z Saulem Alvarezem przez panią CJ Ross.

A że to biznes? Mieliśmy komentować z Saletą walkę Holyfield-Akinwande w Nowym Jorku. Dzień przed galą okazało się, że Akinwande ma żółtaczkę – pojedynek odwołany. Kilkanaście ekip telewizyjnych z całego świata skonsternowanych w Madison Square Garden. Kilka dni później dzwonię do Detroit, gdzie wcześniej trenował niedoszły rywal Holyfielda. Mieszkający w tym mieście Piotrek Pożyczka, który często tam bywał mówi mi, że ten niby chory właśnie trenuje i nic nie wskazuje na to, by na coś cierpiał. Problem był inny, bilety zostały w kasie, bo Akinwande był po prostu wyjątkowo nudnym bokserem, a sprzedaż pay per view też pozostawiała wiele do życzenia. I dlatego Don King odwołał wtedy galę w MSG. A żółtaczkę to wymyślił chyba przy śniadaniu.

Na trybunach Nicholson z Larą Flynn Boyle, a pan komentuje niesamowite starcie Trinidad-Vargas.

Miałem szczęście, bo ten pojedynek został uznany przez HBO za najlepszy w niedługiej przecież historii kategorii junior średniej. Vargas pięć razy na deskach, Trinidad raz. Portorykańczyk nokautuje w 12 rundzie. Sęk w tym, że na walkę wieczoru czekaliśmy 45 minut (dłuższa przerwa pomiędzy wydarzeniem wieczoru a a pozostałymi pojedynkami jest zwykle charakterystyczna dla dużych imprez bokserskich – przyp. HK), a w Warszawie nie mieliśmy studia. Mam już za sobą kilka godzin komentowania i teraz muszę nawijać przy pustym ringu jeszcze trzy kwadranse. Cały czas jedziemy na żywo.

Miał pan o czym?

Na szczęście, gdy człowiek znajduje się na miejscu – ma z kim porozmawiać, co poczytać – jest naładowany taką wiedzę, że mógłby gadać o bohaterach gali przez całą noc. Walka wszystko mi wynagrodziła. Widok legendarnego Julio Cesara Chaveza Sr, który sięgał Shaquillowi O’Nealowi, gwiazdorowi NBA, do paska od spodni, również.

Dziennikarz TVP Sebastian Szczęsny opowiada, że do dziś boli go ramię po tym, jak testował pan na nim prawy overhand Tima Witherspoona. Mieszkaliście często w jednym pokoju podczas wyjazdów na skoki narciarskie.

Walka Gołoty z Witherspoonem była wielkim wydarzeniem. Przy okazji odżyły stare sprawy, takie jak ta z Włocławka, media znów rozpisywały się o żelaznym liście dla Andrzeja rzekomo obiecanym mu przez prezydenta Kwaśniewskiego. No i do tego sam przyjazd Witherspoona – dwukrotnego mistrza świata wagi ciężkiej w latach osiemdziesiątych. Atmosfera grozy rosła. Wiadomo było, że Tim potrafi uderzyć. Pamiętam jego treningi na obiektach wrocławskiej Gwardii. Bił mocno, huk był potężny, a trener „Gośka” Gosiewski patrzył jedynie na te spadające z góry bomby i przecierał oczy: „Kopie jak koń” – powtarzał zdumiony. Ja też byłem pod wrażeniem, co próbowałem po latach przekazać Sebastianowi.

Leciwy Amerykanin nie miał większych szans z Gołotą.

Ale dał się polubić. Niesamowicie sympatyczny facet. Mieszkałem w hotelu Novotel i jadałem często posiłki z jego teamem. Tim podpytywał: „Ile tu trzeba dać kelnerom? Tysiąc napiwku wystarczy?”. Doszło do tego, że dzień po walce idę kupić gazetę, a kioskarka pyta: „I jak? Nasz Tim wygrał?”. (śmiech)

Kawał życia spędził pan w sali treningowej. Jakie widział pan najbardziej nietypowe metody szkolenia? Filmowy Rocky ścigał kurę, by złapać dynamikę. Jerzy Kulej zamierzał zaś kupić młotek przechodzącemu do wagi ciężkiej Adamkowi. „Góral” miał nim uderzać jak najczęściej, by wzmocnić siłę ciosu.


Byliśmy z Mateuszem Borkiem na treningu McBride’a w Queens przed pojedynkiem z Adamkiem w Newark. Potężne chłopisko – dwa metry wzrostu, 120 kilogramów wagi. Trener przez całe zajęcia uczył go właściwie jednego – jak deptać po stopach rywala. W samej walce niespecjalnie mu to wychodziło, dostał lanie. Zobaczyłem go następnego dnia na śniadaniu. Jego głowa była dwa razy większa, jakby włożył ją do ula, a więc to nietypowe szkolenie niewiele mu dało.

Adamek mógł wisieć na ścianie kultowego „Jimmy’s Corner” w Nowym Jorku.

Tak, wystarczyło, żeby się tam pofatygował.

Pub Jimmy’s Corner znajduje się między Szóstą a Piątą Aleją na Manhattanie, kręcono tam „Wściekłego Byka” z De Niro. Właścicielem lokalu jest Jimmy Glenn. Co ciekawe, ma żonę Polkę – Swietlanę, która dzięki mężowi jak mało która kobieta zna się na boksie. Jimmy był kiedyś bardzo dobrym pięściarzem kat. średniej, później przez całe lata trenerem. Ostatnio pomagał jako cutman Nazimowi Richardsonowi. Dziś to 86-letni mężczyzna po udarze.

Widzieliśmy się w styczniu 2016 przed walką Szpilki z Wilderem. Zawsze szalenie sympatyczny, bardzo elegancki starszy pan, który lubi porozmawiać o boksie.

W jego pubie ma pan zawsze miejsce?

Przypomina mi się jedna sytuacja. Kiedyś Tomka sponsorowała pewna firma detektywistyczna. Byłem w towarzystwie tych ludzi i wpadłem na pomysł, żeby pokazać im knajpkę Jimmy’ego. „Niestety nie ma wolnych miejsc” – usłyszałem na starcie. Wystarczyło jednak, że wspomniałem o Glennie. „Aha, zatem spokojnie. Dostawimy stolik”. Przychodzimy i faktycznie nie ma nawet pół miejsca, ale stolik już na nas czeka.

Moi goście byli zachwyceni, bo to prawdziwa świątynia boksu. Na ścianach plakaty wielkich mistrzów – począwszy od zdjęć z walk Dempsey’a. To właśnie tu balował do białego rana znany zawodowy czempion Ricardo Mayorga, i to nie tylko po walkach. Historia boksu jest w tym miejscu wszechobecna. Niestety wszystko wskazuje na to, że lokal zostanie sprzedany. Chce go przejąć menadżer wielu znanych rosyjskojęzycznych pięściarzy. Kiedy byłem tam w styczniu, długo rozmawiał z Glennem.

Skoro jesteśmy przy Rosji. Mało kto wie, że komentował pan również hokej.

Między innymi z młodym Mateuszem Borkiem, dla Eurosportu, który pokazywał igrzyska z Nagano. Andrzej Person już wtedy mówił o Mateuszu: „Zobaczycie, będzie najlepszy”.

Myślałem bardziej o MŚ w Katowicach.

Mój pierwszy kontakt z hokejem, 76 r. Dopiero wróciłem do świata żywych po bardzo długim okresie leżenia w gipsie. Na miejscu Jan Ciszewski, Bogdan Tuszyński, Andrzej Zydorowicz, Stefan Rzeszot i jakiś chłopak ze studenckiego Radia Centrum w Lublinie. Na pierwszym roku studiowałem dwa kierunki, w sesji letniej miałem do zdania trzynaście egzaminów, zostawiłem to i poruszając się jeszcze przy pomocy kul wyjechałem na trzytygodniowy turniej. To było szaleństwo, prawdopodobieństwo, że nie dostanę akredytacji było przecież realne. Trafiłem jednak na podatny grunt, bo attache prasowym był Witold Domański senior, który nie tylko załatwił mi wejściówki na całe mistrzostwa, ale i udostępnił bezpłatnie pokój uniwersytecki na czas ich trwania.

Mistrzostwa były niesamowite, bo przecież już w pierwszym meczu Polacy pokonali ZSRR 6:4. Telewizja bała się, że wtopimy 0:20 i pokazywała mecz z odtworzenia. Ja robiłem relację na bieżąco przez telefon. Po spotkaniu euforia. „Polacy, nie cieszcie się tak, bo możecie jeszcze spaść z tej grupy” – przestrzegał Borys Kułagin, trener radzieckiej drużyny. Miał rację. Tracimy bramkę 43 sekundy przed końcem spotkania z RFN i spadamy. W polskiej szatni płacz i zgrzytanie zębów. Do niemieckiej dostarczane są kolejne butelki szampana. Kwintesencja sportu.

Długo leżał pan w gipsie?


26 miesięcy, bardzo poważna sprawa. Miałem wypadek sportowy, wdał się złośliwy nowotwór. Istniała realna groźba utraty nogi i życia.

Pamiętam jak rozmawiałem ileś lat później z Andrzejem Grubbą – byłem przy jego największych pojedynkach. Zadzwonił do mnie, gdy dowiedział się, że jest ciężko chory na raka. Nie chciał, żeby informacja o stanie jego zdrowia ukazała się w jakimś tabloidzie. Zrobiliśmy wstrząsający wywiad dla „Rzeczpospolitej”. Z tej rozmowy biła nadzieja, że wygra tę najcięższą, najtrudniejszą walkę w życiu. Niestety nie wygrał. źródło

Super fajny wywiad z Pinderą. Dobre porównanie, że to człowiek encyklopedia.

"Non clamor sed amor sonat in aure Dei"
Znajdź wszystkie posty użytkownika
Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości